piątek, 28 września 2007

Pangong Tso

Wczoraj pojechaliśmy nad Pangong Tso. To bardzo długie i wąskie jezioro na granicy indyjsko - chińskiej. Tak naprawdę jezioro położone jest w Tybecie. Wysokość lustra wody to 4240 m. npm
Obszar jest silnie zmilitaryzowany, na dojazd do jeziora potrzebne jest pozwolenie, które można wyrobić w każdej agencji turystycznej. My skorzystaliśmy z usług właściela naszego hotelu. Okazało się przy okazji, że ma on 17 letnią praktykę jako przewodnik trekkingowy. Bardzo dobrze trafiliśmy.
Pozwolenie musi mieć trzy kopie, na trzech punktach kontrolnych zabierane są kolejne kopie. Punktów jest więcej, ale widać nie wszystkie są tak ważne.
Droga nad jezioro przebiega przez trzecią co do wysokości przełęcz, na której jest droga - Chang La 5425 m. npm.
W drodze do jeziora na takiej wysokości nie było żadnych objawów wysokości, poza tym, że kilka kroków powodowało zadyszkę. Po krótkim postoju ruszyliśmy dalej.
Zarówno podjazd na przełęcz jak i zjazd z niej wiodą wielokrotnymi serpentynami wyciętymi w stromych zboczach. Sama jazda robi duże wrażenie.
Samo jezioro ma niesamowity turkusowy kolor. Wcisnięte pomiędzy strome zbocza gór, przecina rudobrązową materię błękitem. Im wyżej podchodziliśmy na zbocze, tym więcej tej materii gór widzieliśmy. W oddali, już w Chinach majaczyły się szczyty pokryte śniegiem. Wspaniała gra światła i kolorów.
Spędziliśmy tam ponad dwie godziny, które wykorzystaliśmy na szybki spacer i podejście ok. 150 m. do góry. Wszystko po to, aby przyzwyczajać się do coraz większej wysokości.
W drodze powrotnej na przełęczy Chang La wyraźnie odczuwałem już objawy wysokości - ból głowy, który utrzymał się do końca dnia.
O ile dojazd nad jezioro zajął nam 5 godzin, o tyle powrót nieco ponad 4. Kupiliśmy jeszcze paliwo do prymusów na trekking.
Jutro rano wyruszamy, więc nowe wpisy pojawią się za ok. 10 dni.
Koszt wynajęcia samochodu 4x4 z kierowcą w Leh na taką wycieczkę - 4908 INR.


środa, 26 września 2007

Lamayuru, Alchi, Likir

O 6:30 rano wyjechaliśmy na wycieczkę. Przeznaczyliśmy ten dzień na zwiedzanie, a w sumie cały czas poruszamy się w okolicach 3500 m. npm. Organizm chyba już wie, że ma produkować czerwone krwinki na akord.
Na początku pojechaliśmy do odległego o ponad 130 km. Lamayuru. To wioska, gdzie znajduje się jeden z bardziej znanych klasztorów buddyjskich. Po drodze mogliśmy oglądać piękne ujście rzeki Zanskar do Indusu.
Lamayuru jest moim zdaniem mocno przereklamowane. To, co zobaczyłem w wiosce w zasadzie nie było warte pojechania. Natomiast przejechane kilometry warte były tego, żeby je pokonać. Droga do wioski wiedzie bardzo ostro i głęboko wciętą doliną i dla mnie sama droga oraz widoki na przeróżne formacje skalne, były największą atrakcją. Mijaliśmy kremowe wapienie ukształtowane przez wodę w fantazyjne terasy, fioletowe skały, których nazwać nie potrafię i wiele innych atrakcji geologicznych. Z doliny wyjeżdża się wielokrotną serpentyną kojarzącą się trochę z norweską Drogą Trolli, choć sceneria jest zdecydowanie inna. Widać, jak bardzo pasmo Zanskar różni się od pasma Ladakh.
Nieco zniesmaczony Lamayuru nie oczekiwałem żanych sensacji w Alchi. Zaczęliśmy od obiadu i było to bardzo pozytywne doświadczenie kulinarne. Potrawy kuchni indyjskiej, które zamówiliśmy były trochę dostosowane do smaku Europejczyków, ale pomimo to wciąż były smaczne. Żałowałem trochę, że nie ma tej pikantości charakterystycznej dla tej kuchni, ale całość była w porządku. A najlepsze były potrawy najprostsze - chapati z serem i czosnkiem.
Po obiedzie poszlismy zwiedzać gompy. Jest ich tam cztery, a najstarsza z 11 wieku. No i wreszcie coś ciekawego. Widziałem już kilka gomp, ale te rzeczywiście robią wrażenie. Czuje się atmosferę miejsca, te miliony wypowiedzianych mantr, a detale architektoniczne, choć nie jest ich wiele, naprawdę robią wrażenie swoją finezją. Przyglądałem się staruszkom modlącym się w świątyni. Myślałem, ze starsze panie w świątyniach na całym świecie są takie same. To jednak nie jest prawda. Te były uśmiechnięte. Ich usta nie były w kącikach wywinięte do dołu w ten charakterystyczny sposób. Modliły się naprawdę, a nie tylko klepały paciorki. Dobrze, że tak może być; szkoda, że nie u nas.
Ostatnim punktem była wioska Likir i klasztor oraz wielki, złoty pomnik Buddy. Tu też warto przyjechać. Choć same gompy nie robią takiego wrażenia jak w Alchi, to ich zdobienia tak. Malowidła przesycone są symboliką, a niektóre oprócz tego są bardzo dosłowne. Na jednej ze ścian przedstawiono wielorękie istoty w miłosnym zespoleniu. Na kilka różnych sposobów. Okazuje się, że może istnieć na świecie kultura, religia czy też system filozoficzny, który nie odcina się od tej pierwotnej, najpotężniej siły natury, ludzkiej natury; który czci tę moc i nie czyni spustoszenia w ludzkich sercach i umysłach nazywając ją grzechem; który widzi piękno w tym, że ludzie mogą być tak blisko siebie i w ten sposób praktykować zbliżenie do istot boskich. Szkoda, że nie u nas.
Pewnie dlatego staruszki w świątyni są uśmiechnięte i prawdziwe.
W Likir jest jeszcze malutkie muzeum. Najciekawsze są kilkusetletnie thanki. Najstarsza liczy sobie ok. 700 lat.
Koszt wynajęcia samochodu 4x4 z kierowcą na taką wycieczkę to niecałe 3700 INR.
Jutro Pangong Tso. Słone, bezodpływowe jezioro na wyskokości 4200 m. npm. Ponoć przepiękne. Sprawdzimy. Sprawdzimy też naszą aklimatyzację.

wtorek, 25 września 2007

Leh i okolice, dzień drugi

Zadziwiająco dobrze przebiega aklimatyzacja. Łaziliśmy dziś do różnych zabytków położonych na okolicznych górach i było OK. Oczywiście oddech nie taki jak niżej, ale nie ma żadnych niepokojących objawów. No ale jesteśmy jeszcze dosyć nisko. Podczas trekkingu osiągniemy wysokość 5200 m. npm., a więc 1700 m. wyżej, niż teraz jesteśmy.
Po śniadaniu poszliśmy na zakupy. To już koniec sezonu, sklepikarze zwijają kramy i dają zniżki. Można dojść do połowy ceny, którą mówią na początku, choć to rzadkie przypadki. Prawdziwe arcydzieła to ręcznie robiona biżuteria ze srebra, często zdobiona kamieniami. Ponadto wyroby z jedwabiu i niesłychanie delikatnej wełny paszmina.
Po zakupach poszliśmy szukać lamy, tzn mnicha, dla którego Ania ma przesyłkę. Lamy nie znaleźliśmy, ale byliśmy juz blisko stupy Shanti. Położona ok. 100 m. powyżej miasta jest dobrym celem spaceru testującego aklimatyzację. Test wypadł pomyślnie, a widoki - przepiękne.
Gdy wracaliśmy do miasta Ania wzmogła poszukiwania lamy, aż odłączyła się na dobre. My zaś po drodze kontynuowaliśmy zakupy i załatwiliśmy ostatnie formalności związane z trekkingiem - ustaliliśmy ostatecznie trasę z "horsmenami" i daliśmy zaliczkę.
Po obiedzie weszliśmy na wzgórze, gdzie stoi dawny pałac królewski zbudowany w tym samym stylu, co pałac Potala w Lhasie. Niestety pałac nie jest w najlepszym stanie.
Na sąsiednim, wyższym wzgórzu znajdują się ruiny zamku Namgyal i gompa. Byliśmy tam o zachodzie słońca. Wzgórze Namgyal jest jeszcze wyższe niż to, na którym stoi stupa Shanti. Droga pod górę obciążyła nas znacznie mniej niż ta poranna.
Jutro wycieczka samochodowa do Lamayuru, Likir i Alchi.

poniedziałek, 24 września 2007

Leh, dzień pierwszy

Po pobudce o 2:30 pojechaliśmy na lotnisko. Okazało się, że regulamin sobie a rzeczywistość sobie i na trasie do Leh wolno mieć jednak bagaż podręczny. Z nadbagażem też się udało. Wrzucilismy nasze wory na wagę, ta zaczęła od 101.7, aby po kilku kolejnych zmianach na wyświetlaczu dojść do 100.6. Wolno 25 kg na osobę, a więc bingo, nic nas to nie będzie kosztować. Niestety nie dane nam było zobaczyć Himalajów z samolotu, pokrywa chmur była bardzo gęsta. Samolot długo krążył nad lotniskiem, już obawiałem się, że wrócimy do Delhi. To się czasem zdarza na tej trasie, gdy nie ma w Leh warunków do bezpiecznego lądowania. Ale w końcu wylądowaliśmy. Taksówką za 110 INR dojechaliśmy do hotelu Mahak. To znaczy taksówkarz nas tam zawiózł, gdy dowiedział się, że szukamy hotelu. Jest już po sezonie, stąd za dobry pokój z łazienką płacimy 300 INR (w sezonie ponad 900).
Dziewczyny poszły spać, a ja i Arek - zobaczyć Leh. Arek dość szybko wrócił do hotelu - zaczął odczuwać te 3500 m. npm. Ja też jestem przymulony, ale poza tym nie mam żadnych objawów. Zobczymy, co będzie na trekkingu.
W ramach spacerku aklimatyzacyjnego obszedłem miasteczko. Dużo, dużo tematów na zdjęcia. Pałac na szczycie wzgórza, gompa, czorteny. Ciekawe scenki rodzajowe, zupełnie inne twarze ludzi, tzn. zupełnie inne niż w Delhi. Jesteśmy już bowiem po północnej stronie głownego grzbietu Himalajów. A Ladakh to niegdysiejsze odrębne królestwo. Niestety chyba żadna z kafejek internetowych nie zezwala na wrzucanie zdjęć, stąd relacje będą tekstowe.
W Leh jest wiele miejsc, gdzie można w miarę dobrze i całkiem niedrogo zjeść. Spróbujemy różnych miejsc, różnych potraw, potem będą tylko kaszki, liofilizaty i ziarenka.
Zrobiłem rozpoznanie dotyczące koni jucznych. Ceny w agencjach turystycznych od 250 do ponad 400 INR za konia za 1 dzień. Rozmawiałem też z jednym "horsemanem" - cena oczywiście najniższa - 250, a poza tym bez pośrednictwa. Sam człowiek też bardzo miły i komunikatywny, pewnie się na niego zdecydujemy. Potrzebujemy min. 5 koni na nasze bagaże, bagaże "horsemanów" i zapas paliwa do prymusów.
Tak na zakończenie, aby całość dało się odnieść do rzeczywistości - 1 INR = 0.07 PLN (7 groszy).
Jutro najpewniej zastosujemy się do zasad aklimatyzacji i zrobimy "hike high - sleep low". A na razie idę załapać się na ciepłą wodę w hotelu - u nas jest 20:20, ciepła woda do 21 - 22.

niedziela, 23 września 2007

Delhi

Nadbagaż nie byż problemem. Na szczęście miła pani na odprawie nie zwróciła uwagi na te kilka kilogramów. Do Leh też powinno się udać...
Dziś niedziela, więc mieliśmy problemy z wymianą pieniędzy. Na szczęście udało się to załatwić. Mamy teraz dużo papierków w różnych nominałach.
Pojechaliśmy do enklawy tybetańskiej Majnu Ka Tila. Trochę czyściej niż na Main Bazar, ale całość sprawia wrażenie komercyjnego przedsiębiorstwa. Ciekawe, kto jest klientelą - ludzi o zachodnich rysach twarzy spotkaliśmy niewielu. Ale to może jeszcze nie sezon.
Odkrycie - Delhi ma metro! To znakomicie ułatwia poruszanie się po mieście. Wiele się zmieniło przez ostatnich 8 lat.
Na zakończenie dnia - Red Fort i krótki spacer po starym Delhi. Jutro wstajemy o 2 w nocy, samolot do Leh jest o 5:40. Dlatego dzisiejsza notka jest taka krótka.

piątek, 21 września 2007

To już jutro...

Tak, jutro, 22 września, 10:45. Liniami Finnair przez Helsinki do Delhi. W poniedziałek krótki przeskok do Leh indyjskimi JetAirways. Potem czeka nas kilka dni aklimatyzacji. Leh leży na wysokości 3500 m npm.
Planujemy trekking doliną Markha, chyba, że warunki na miejscu zmuszą nas do wyboru innej trasy. Jedzie nas czworo: Ania, Arek, Małgosia i Piotr - w kolejności alfabetycznej.
Na trekkingu będziemy żywić się zestawami śniadaniowymi podobnymi do tych, których używa Klub Karpacki; przegryzkami z batonów energetyzujących (Decathlon) i liofilizatami na obiadokolację (Travellunch). Zabieramy jedzenie na 12 dni, bo dolina Markha to nie wszystko, co chcemy obejrzeć.
Koszty jak do tej pory:
Bilet Warszawa - Delhi - Warszawa: 1940 zł
Bilet Delhi - Leh -Delhi: ok 1000 zł
Ubezpieczenie: 172 zł
Wiza indyjska: 184 zł
Dzienna porcja jedzenia: ok 30 zł
Apteczka: ok 150 zł
Profilaktyka antymalaryczna (Arechin): 6.50 zł
Szczepień nie liczę, każdy z nas poniósł inne koszta, bo na inne choroby się szczepił.
Podobnie dodatkowych zakupów sprzętowych itp - w moim przypadku kilkaset złotych.
Na razie wychodzi nam jeszcze nadbagaż, ale jakoś chcemy niepostrzeżenie wepchnąc do samolotu te kilka kilogramów na osobę więcej.