piątek, 12 października 2007

Jutro w drogę do domu

Khajuraho obejrzeliśmy w całości. Dziś rano zrobiliśmy wycieczkę do wodospadów Raneh, ok 20 km. od Khajuraho. Krajobraz jest niesamowity. Rzeka Ken przebija się przez skały magmowe głębokim wąwowozem, którego częścią jest krater wygasłego wulkanu. Bardzo piękne widoki. Wycieczka krótka, ale jedna z ciekawszych.
Punktem programu tej wycieczki jest punkt, z którego można obserwować krokodyle żyjące w rzece. Oczywiście przy odrobinie szczęścia. Mieliśmy go akurat tyle, co do tygrysów i lampartów w parku Panna. Czyli krokodyle gdzieś w rzece sobie były.
Po południu obejrzeliśmy nie oglądane do tej pory świątynie. Jutro lecimy do Delhi, a potem do domu, tak więc to jest prawdopodobnie ostatni wpis.

czwartek, 11 października 2007

Khajuraho

No to mamy to, czego chcieliśmy. Zamiast przyjemnego chłodu Leh wściekle gorące Khajuraho. Ceny w knajpkach i hotelach prawie dwukrotnie większe. Typowy indyjski smrodek, naganiaczy chcących sprzedać cokolwiek, choćby czarną żarówkę.
Żeby cokolwiek zwiedzać trzeba być na miejscu tuż po wschodzie lub tuż przed zachodem słońca. Od około 10 - 11 do 16 - 17 upał jest tak potworny, że można tylko leżeć. Jeżeli ktoś nie jest przyzwyczajony do lokalnych klimatów, to opędzanie się od sprzedawców i naganiaczy może być dodatkowo uciążliwe. Ponadto tu już trzeba pamiętać o repelentach. Robactwa wszędzie pełno, a komary też się trafiają.
Przyjechaliśmy obejrzeć zespół świątyń. Te rzeczywiście są piękne i robią wrażenie swoimi zdobieniami. Wspaniałe, misternie wykonane rzeźby ozdabiają zewnętrzne mury i wnętrza hinduistycznych świątyń. W środku wielu z nich specjalne miejsce, gdzie tańczono.
Khajuraho słynie z rzeźb przedstawiających kamasutrę. Istotnie, na wielu świątyniach są rzeźby erotyczne. Jednak nie stanowią większości. Wrażenie, jakie pozostaje po obejrzeniu wszystkich zdobień jest inne. Dla tej kultury, dla tej religii erotyzm jest czymś naturalnym i ludzkim. To taka sama ludzka aktywność jak sztuka, taniec, kultura, wojna itp. Nie jest skrywany, tłumiony, nazywany grzechem, potępiany. Żaden kapłan nie usiłuje manipulować tą najpotężniejszą ludzką siłą, aby wpędzić ludzi w poczucie winy i kompleksy. Również nikt nie buduje organizacji religijnej poprzez oficjalne odebranie erotyzmu jej funkcjonariuszom. Codziennie ludzie przynoszą wodę, kwiaty i kolory do świątyni, okadzają, dotykają i czczą lingam - wyobrażenie złączonych linga i yoni Sziwy i jego żony Parwati. To dobrze, że są na świecie takie kultury i religie; proste, oczywiste, bez struktur i hierarchii. Szkoda, że nie u nas.
W Khajuraho warto ponadto zobaczyć pokaz taneczny. Choć muzyka i tańce przetworzone są na tyle, aby typowy białas nie nudził się na pokazie, to jednak całość jest ciekawa. Nie tylko ze względu na piękne tancerki. Całość oczywiście kończy się motywem patriotycznym z flagą indyjską w roli głównej.
Dziś byliśmy w parku narodowym Panna, ok. 30 km. od Khajuraho. Bardzo przyjemna wycieczka. Niestety nie widzieliśmy żadnego z 35 tygrysów ani 42 lampartów mieszkających w parku. Jeżeli chodzi o krokodyle - to tylko gdzieś na rzece Ken wystawały z wody oczy. Ale kilka innych gatunków udało się zobaczyć - karibu, szakal, spotted dear, bluebull dear, samba dear. Piszę nazwy angielskie, ponieważ nie wiem jak te gatunki nazywają się po polsku. Nareszczie trochę zieleni w odróżnieniu od gorącej wioski.
Jutro wodospady Raneh i reszta świątyń.

Przeloty, przeloty

Po raz piewszy w Indiach podróżuję jak "biały człowiek" (pomijając wyjazd służbowy). Jest to całkiem wygodne. Z Delhi do Leh i z powrotem do Delhi lecieliśmy liniami Jet Airways. To prywatny przewoźnik, nastawiony, z tego co mogłem się zorientować, na zagranicznych turystów. Leci się smacznie i miło, choć na pewno nie jest to najtańszy możliwy wariant.
Na trasie do i z Leh obowiązują szczególne zasady bezpieczeństwa. Po pierwsze, samolot nie zabiera więcej niż 60 - 75 osób (dotyczy każdego przewoźnika). Podobno dlatego, że warunki pogodowe w Leh mogą być nieprzewidywalne. Myślę, ze jest to równiez kwestia krótkiego pasa startowego - jak można się zorientować oglądając lotnisko, jest to przede wszystkim baza indyjskich sił powietrznych. To, co wystarcza myśliwcom, nie koniecznie jest najlepsze dla A321 czy B737, które obsługują to połączenie. W każdym razie podczas lądowania odczuwa się chyba maksymalny możliwy ciąg rewersu - hamowanie jest raptowne.
Poza tym prawie każdy może mieć miejsce przy oknie.
Podczas lotu powrotnego do Delhi mieliśmy piękną pogodę. Warto odbyć ten lot w takich warunkach. Przelot nad Himalajami to niezapomniane wrażenie. Góry są tuż, tuż pod skrzydłami, a szczyty dalekich ośmiotysięczników niemalże na poziomie okienek samolotu.
Po raz pierwszy spotkałem się z procedurą poświadczenia bagaży po kontroli bezpieczeństwa. Polega to na tym, że każda sztuka bagażu idącego do luku musi być poświadczona przez właściciela kwitkiem otrzymanym przy odprawie. Bagaż nie poświadczony nie poleci. Trudno się dziwić. Niestety północny zachód Indii to gorący politycznie obszar.
Innym ciekawym doświadczeniem jest Indian - wewnętrzny przewoźnik państwowy (Air India to ta sama firma, tylko obsługuje połączenia międzynarodowe). Wydaje się, że wystarczy kupić bilet...
Jak każda obecnie linia lotnicza Indian oferuje możliwość rezerwacji i zakupu on-line. Korzystając z komputera w kafejce internetowej zarezerwowałem odpowiednie miejsca, przechodzę do płacenia. Wpisuję numer swojej karty. System myśli, myśli aby napisac mi, że niestety nie będzie autoryzował zagranicznych kart kredytowych. Tylko indyjskie.
No cóż, jest jeszcze biuro Indian. O ile w Leh biura Jet Airways i Air Deccan (prywatny, tani, indyjski przewoźnik) znajdują się przy głównej ulicy, o tyle biuro Indian położone jest, jak na warunki Leh, dosyć daleko od centrum. Kiedy zdesperowany potencjalny pasażer tam dotrze, może trafić na panią, z którą komunikacja w języku "language" przebiega bez wzajemnego zrozumienia. W efekcie po przyjściu do biura Indian potencjalny pasażer dowiaduje się, że owszem, może polecieć, ale za 2 razy tyle, co widział w internecie.
Warto jednak podjąć drugą próbę - z drugą panią. Nie ma problemów z komunikacją i można kupić taki bilet, jak przez internet.
O ile niepełna obsada miejsc na trasie do i z Leh wydaje się uzasadniona, o tyle kilkunastu pasażerów na cały A321 z Delhi do Khajuraho wydaje się być pewną rozrzutnością Indian. Ale to chyba cecha wszystkich państwowych firm na świecie. Mam tylko nadzieję, że CEO lub CFO Indian nie przeczyta tego bloga i nie odwoła nam lotu do Delhi pojutrze ;))).
Jeszcze tylko dygresja dotycząca Jet Airways. Kupując bilet przez internet (tu chętnie biorą pieniądze z zagranicznych kart kredytowych) musiałem wybrać INR jako walutę płatności. Wybierając EUR lub USD nie dało się zapłacić. A cena w INR po przeliczeniu i tak była lepsza niż za ten sami bilet w EUR.
Nie korzystaliśmy z usług Air Deccan. To podobno najtańszy przewoźnik.
Cena biletu na trasie Delhi - Khajuraho - Delhi to 7210 INR na osobę, czyli ok 500 zł.

poniedziałek, 8 października 2007

Wrażenia z trekkingu

Trekking w dolinie Markha jest jednym z najczęściej wybieranych i najprostszych trekkingów w Ladakhu. Trasa jest bardzo piękna, jeżeli chodzi o krajobrazy. Ponadto, wielbiciele zabytków oraz buddyści znajdą wiele starych klasztorów (gomp) na trasie. Gompy często położone są w takich miejscach, które na pierwszy rzut oka wydają się niedostępne.
O krajobrazach pisać można wiele. Przełomy rzek, głębokie wąwozy, żyzne doliny przybierajace o tej porze roku kolory jesieni, otoczone surowymi, wręcz pustynnymi górami. Widoki na bardzo "górzyste" góry - pasmo Zanskar. To już nie są pustynne bałuchy, a skaliste, ostre góry, z przewieszonymi ścianami, sterczącymi turniami i niedostępnymi graniami. Dolina Markha oddziela pasmo Stok od Zanskaru. Ta granica jest bardzo wyraźnia. Góry na północ to właśnie te bałuchy, choć też potrafią pokazać swoje mocno zerodowane turnie. Te na południu, Zanskar, to już coś innego. O ile nasz łatwy w sumie trekking opisano jako "moderate - demanding", o tyle trekkingi w Zanskarze zwykle mają uwagę "difficult" lub "extremely difficult". Tak, trzeba będzie się kiedyś tam wybrać. Nasz "horseman" opowiadał, jak w lecie tego roku był na 31 dniowym trekkingu w Zamskarze. My mieliśmy 2 przełęcze na cały trekking - on, towarzysząc jednemu człowiekowi (tak, ten trekking to tylko 2 osoby - nasz "horseman" i ktoś ze Słowenii) miał codziennie jedną.
Współpraca z "kierowcą koni" układała się bardzo dobrze. Zresztą wszystkie spotkania z mieszkańcami Ladakhu były bardzo miłe. Przeżyliśmy tu miły, piękny, choć chwilami trudny czas. Jak już pisałem, każdy coś odkrył, zobaczył coś nowego, przeżył coś, czego wcześniej nie znał. To najważniejsze, co w każdym z nas zostanie już na stałe.
Zdjęcia. Będą mam nadzieję. To pierwszy wyjazd, gdzie sprzęt fotograficzny, zarówno ten tradycyjny na film jak i cyfrowy zachowywał się nieprzewidywalnie. Czy wszystko, co jest utrwalone na filmach i kartach da się odtworzyć pokaże przyszłość.
Mamy dalsze plany. Jutro lecimy przez Delhi do Khajuraho. Pozwiedzamy trochę zupełnie innych zabytków i wygrzejemy się po zimnym Ladakhu.

niedziela, 7 października 2007

Trekking - pierwsze wrażenia

Dzisiaj wróciliśmy do Leh. Trekking zajął nam 9 dni. Na dokładniejsze opisy przyjdzie czas. Dziś parę zdań na gorąco.
Dla dwojga osób z naszej grupy był to pierwszy w życiu trekking w górach. Od razu w Himalajach.
Każdy z nas na własnych nogach osiągnął najwyższy punkt - przełęcz Kongmaru La (ok. 5200 m. npm.)
Każdy z nas pokonał jakieś swoje ograniczenia, przekroczył własne granice. Dla mnie jedną z granic był najwyższy nocleg w dolinie Nimaling - 4720 m. npm.
Kolejne dni wyglądały następująco:
  1. Spituk - Zinchen. Nocleg na wysokości ok. 3400 m. npm. Najpiękniejszy widok tego dnia - przełom Indusu.
  2. Zinchen - Yurutse - Ganda La base camp. Nocleg na wysokości 4380 m. npm. Przechodziliśmy przez Rumbak - światową stolicę śnieżnej pantery (jeden domek).
  3. Ganda La base camp - Skiu. Nocleg na wysokości ok. 3400 m. npm. Przeszliśmy przez przełęcz Ganda La - ok 4900 m. npm.
  4. Skiu - Skiu. Jednodniowa wycieczka w dół rzeki Markha do wąwozu rzeki Zanskar. Przepiękna dolina Markhy łącząca się z wąwozem Zanskaru.
  5. Skiu - Markha. Nocleg na wysokości 3700 m. npm. Cały dzień wzdłuż rzeki.
  6. Markha - Thochungtse. Nocleg na wysokości 4150 m. npm. Ładny górski biwak. Pada śnieg.
  7. Thochungtse - Nimaling. Nocleg na wysokości 4720 m. npm. Temperatura w nocy spada do ok -20 stopni. Pada śnieg, pogoda bardzo zmienna. Kluczowy punkt tego miejsca - szczyt Kang Yatze pojawia się tylko chwilami.
  8. Nimaling - Chikurmo. Nocleg na wysokości 4070 m. npm. Przechodzimy przez przełęcz Kongmaru La - ok 5200 m. npm.
  9. Chikurmo - Martselang. Tu kończymy. W drodze powrotnej zwiedzamy klasztor w Hemis.
Nie zrealizowaliśmy jednego punktu - wycieczki z Nimaling do Kang Yatze base camp. Nie wszyscy z nas dobrze znieśli nocleg na 4720, stąd decyzja aby przeskoczyć przez przełęcz i iść w dół.
Jutro odpoczywamy w Leh i planujemy dalszy pobyt w Indiach.

piątek, 28 września 2007

Pangong Tso

Wczoraj pojechaliśmy nad Pangong Tso. To bardzo długie i wąskie jezioro na granicy indyjsko - chińskiej. Tak naprawdę jezioro położone jest w Tybecie. Wysokość lustra wody to 4240 m. npm
Obszar jest silnie zmilitaryzowany, na dojazd do jeziora potrzebne jest pozwolenie, które można wyrobić w każdej agencji turystycznej. My skorzystaliśmy z usług właściela naszego hotelu. Okazało się przy okazji, że ma on 17 letnią praktykę jako przewodnik trekkingowy. Bardzo dobrze trafiliśmy.
Pozwolenie musi mieć trzy kopie, na trzech punktach kontrolnych zabierane są kolejne kopie. Punktów jest więcej, ale widać nie wszystkie są tak ważne.
Droga nad jezioro przebiega przez trzecią co do wysokości przełęcz, na której jest droga - Chang La 5425 m. npm.
W drodze do jeziora na takiej wysokości nie było żadnych objawów wysokości, poza tym, że kilka kroków powodowało zadyszkę. Po krótkim postoju ruszyliśmy dalej.
Zarówno podjazd na przełęcz jak i zjazd z niej wiodą wielokrotnymi serpentynami wyciętymi w stromych zboczach. Sama jazda robi duże wrażenie.
Samo jezioro ma niesamowity turkusowy kolor. Wcisnięte pomiędzy strome zbocza gór, przecina rudobrązową materię błękitem. Im wyżej podchodziliśmy na zbocze, tym więcej tej materii gór widzieliśmy. W oddali, już w Chinach majaczyły się szczyty pokryte śniegiem. Wspaniała gra światła i kolorów.
Spędziliśmy tam ponad dwie godziny, które wykorzystaliśmy na szybki spacer i podejście ok. 150 m. do góry. Wszystko po to, aby przyzwyczajać się do coraz większej wysokości.
W drodze powrotnej na przełęczy Chang La wyraźnie odczuwałem już objawy wysokości - ból głowy, który utrzymał się do końca dnia.
O ile dojazd nad jezioro zajął nam 5 godzin, o tyle powrót nieco ponad 4. Kupiliśmy jeszcze paliwo do prymusów na trekking.
Jutro rano wyruszamy, więc nowe wpisy pojawią się za ok. 10 dni.
Koszt wynajęcia samochodu 4x4 z kierowcą w Leh na taką wycieczkę - 4908 INR.


środa, 26 września 2007

Lamayuru, Alchi, Likir

O 6:30 rano wyjechaliśmy na wycieczkę. Przeznaczyliśmy ten dzień na zwiedzanie, a w sumie cały czas poruszamy się w okolicach 3500 m. npm. Organizm chyba już wie, że ma produkować czerwone krwinki na akord.
Na początku pojechaliśmy do odległego o ponad 130 km. Lamayuru. To wioska, gdzie znajduje się jeden z bardziej znanych klasztorów buddyjskich. Po drodze mogliśmy oglądać piękne ujście rzeki Zanskar do Indusu.
Lamayuru jest moim zdaniem mocno przereklamowane. To, co zobaczyłem w wiosce w zasadzie nie było warte pojechania. Natomiast przejechane kilometry warte były tego, żeby je pokonać. Droga do wioski wiedzie bardzo ostro i głęboko wciętą doliną i dla mnie sama droga oraz widoki na przeróżne formacje skalne, były największą atrakcją. Mijaliśmy kremowe wapienie ukształtowane przez wodę w fantazyjne terasy, fioletowe skały, których nazwać nie potrafię i wiele innych atrakcji geologicznych. Z doliny wyjeżdża się wielokrotną serpentyną kojarzącą się trochę z norweską Drogą Trolli, choć sceneria jest zdecydowanie inna. Widać, jak bardzo pasmo Zanskar różni się od pasma Ladakh.
Nieco zniesmaczony Lamayuru nie oczekiwałem żanych sensacji w Alchi. Zaczęliśmy od obiadu i było to bardzo pozytywne doświadczenie kulinarne. Potrawy kuchni indyjskiej, które zamówiliśmy były trochę dostosowane do smaku Europejczyków, ale pomimo to wciąż były smaczne. Żałowałem trochę, że nie ma tej pikantości charakterystycznej dla tej kuchni, ale całość była w porządku. A najlepsze były potrawy najprostsze - chapati z serem i czosnkiem.
Po obiedzie poszlismy zwiedzać gompy. Jest ich tam cztery, a najstarsza z 11 wieku. No i wreszcie coś ciekawego. Widziałem już kilka gomp, ale te rzeczywiście robią wrażenie. Czuje się atmosferę miejsca, te miliony wypowiedzianych mantr, a detale architektoniczne, choć nie jest ich wiele, naprawdę robią wrażenie swoją finezją. Przyglądałem się staruszkom modlącym się w świątyni. Myślałem, ze starsze panie w świątyniach na całym świecie są takie same. To jednak nie jest prawda. Te były uśmiechnięte. Ich usta nie były w kącikach wywinięte do dołu w ten charakterystyczny sposób. Modliły się naprawdę, a nie tylko klepały paciorki. Dobrze, że tak może być; szkoda, że nie u nas.
Ostatnim punktem była wioska Likir i klasztor oraz wielki, złoty pomnik Buddy. Tu też warto przyjechać. Choć same gompy nie robią takiego wrażenia jak w Alchi, to ich zdobienia tak. Malowidła przesycone są symboliką, a niektóre oprócz tego są bardzo dosłowne. Na jednej ze ścian przedstawiono wielorękie istoty w miłosnym zespoleniu. Na kilka różnych sposobów. Okazuje się, że może istnieć na świecie kultura, religia czy też system filozoficzny, który nie odcina się od tej pierwotnej, najpotężniej siły natury, ludzkiej natury; który czci tę moc i nie czyni spustoszenia w ludzkich sercach i umysłach nazywając ją grzechem; który widzi piękno w tym, że ludzie mogą być tak blisko siebie i w ten sposób praktykować zbliżenie do istot boskich. Szkoda, że nie u nas.
Pewnie dlatego staruszki w świątyni są uśmiechnięte i prawdziwe.
W Likir jest jeszcze malutkie muzeum. Najciekawsze są kilkusetletnie thanki. Najstarsza liczy sobie ok. 700 lat.
Koszt wynajęcia samochodu 4x4 z kierowcą na taką wycieczkę to niecałe 3700 INR.
Jutro Pangong Tso. Słone, bezodpływowe jezioro na wyskokości 4200 m. npm. Ponoć przepiękne. Sprawdzimy. Sprawdzimy też naszą aklimatyzację.